27.09.2012 16:35
Droga do Rzymu. Cz. 4: Alpejski Hardcore
Wypluty i przemielony
W drodze powrotnej Apeniny pokazały inną twarz obnażając bezlitośnie na kilku krótkich na szczęście odcinkach niewielką moc mojego motocykla. Czołowy wiatr złączony trwałym sojuszem ze wzniesieniami po prostu zatrzymywał mnie w miejscu. Dosłownie. Mijający mnie z godnością dawnych senatorów obywatele Italii uśmiechali się na ten domagający się uśmiechu widok. Kawy jednak nikt nie zaproponował. O zwykłym cukierku nie wspominając.
Jak stoi, myśleli z pewnością, znaczy, że podziwia.
Prawie się nie mylili.
Wypluty przez Apeniny pomknąłem ku Ankonie. Tam odbiłem w lewo w nadmorską SS16, która powiodła mnie do Miramare obok Rimini, osławionego kurortu na Riwierze Adriatyckiej, gdzie niepodzielnie panował potężny skuterowy Yamah w wersji T Max rolujący się po ulicach w doprawdy hurtowych ilościach oraz ciemnoskórzy sprzedawcy próbujący na ciągnących się w nieskończoność plażach sprzedać zarówno wszystko, jak i nic, przy czym zmuszony jestem zaznaczyć, że przez wszystko rozumie się tu: zegarki, wiertarki, sprężarki, noktowizory, krogulce, gargulce, baloniki, druciki, koguciki, wazoniki, etc...
Trzydniowej gościny udzielił mi Camping Maximum na pożegnanie pobierając 46 euro i 50 centów. Wybyczony, wypoczęty, należycie wyplażowany i zbrązowiony wypuściłem się w dalszą trasę wiodącą do Wenecji, której ponownego nawiedzenia ostatecznie nie potrafiłem sobie odmówić, mimo iż z tak blasfemicznym zamiarem nosiłem się niemal przez całą podróż. Zaciągnęła mnie tam ponownie hermetyczność uliczek, międzynarodowy gwar oraz niezłomne przekonanie, że ta niezwykła, pełna cudów wyspa podczas moich przyszłych podróży odegra, ze względu na swój już dość dobrze mi znany port, niepoślednią rolę…
Jest takie miasto na wodzie…
Zagubić się w Wenecji, aby potem jakby na nowo się odnaleźć, oto zadanie dla każdego: zapomnieć o przewodnikach, miejscach godnych zwiedzenia, mostach skłaniających do westchnień czy muzeach poświęconym geniuszom tego udręczonego świata i przypomnieć sobie słowa Autora z dawnych czasów, który w jednym z utworów właśnie na wyspie się rozgrywających daje wyraz swojemu oczarowaniu.
Więc ujrzał znowu to zdumiewające wybrzeże, ową olśniewającą kompozycję fantastycznych budowli, które republika ukazywała pełnym uszanowania spojrzeniom zbliżających się żeglarzy: lekką wspaniałość Pałacu i Most Westchnień, kolumny z lwem i świętym na brzegu, przepysznie występujący bok bajecznej świątyni, widok na wieżę i Zegar Olbrzymów; i przyglądając się myślał, że przybyć do Wenecji lądem, na dworzec kolejowy, znaczy wejść do pałacu przez tylne drzwi i że nie inaczej, tylko okrętem, jak on teraz, przez pełne morze, należy zajechać do najnieprawdopodobniejszego z miast.
Jest sporo prawdy w tej spisanej przez jednego z moich ulubionych literackich Noblistów refleksji. Wjeżdżałem do Wenecji lądem, przez Ponta della Liberta, a także wpływałem do niej na pokładzie tak potężnym, że niemal domagającym się statusu osobnego państwa, który promowi towarowo-pasażerskiemu „Europa Palace” armatora Minoan Lines być może został już przyznany. Wpłynięcie z całą pewnością deklasuje wjechanie, któremu – przez wzgląd na okazałą długość mostu – również towarzyszyć mogą niezapomniane wzruszenia generowane przez rozległość laguny z wdzierającym się nagle w nią miastem.
„A po nocy przychodzi dzień”… i burza
Świadom nieuchronnego kresu Podróży z żalem żegnałem wenecki Camping Serenissima w nocy ochlapany troszkę burzowym deszczem wieszczonym zresztą na wielu portalach pogodowych.
Mniej więcej dziewięćdziesiąt kilometrów za Wenecją stało się dokładnie to: woda, woda, woda… woda z prawej, lewej, z góry i od dołu. A nawet i od środka. I te grzmoty wdzierające się w kask z mocą Little Boya. I te błyski przecinające posiniałe z wściekłości niebo…
Z powodu widoczności bratającej się powoli z zerową, w której ujechałem kilkanaście (a może i więcej) kilometrów przystanąłem przy sklepie spożywczym na suburbiach Udine. SMS do Polski z prośbą o zlokalizowanie najbliższego campingu rozwiązał sytuację połowicznie. Nieplanowany nocleg rozegrał się w innych, bliższych okolicznościach niż ten sugerowany w krótkiej wiadomości tekstowej.
W międzyczasie odnotowałem jakby mniejszą wodę wypluwaną przez szarobure chmurska. Chwilę później znów byłem w drodze. Najwyraźniej po to, aby przekonać się, że rozgniewani Bogowie z powrotem odkręcili niebiański kurek przed momentem figlarnie przykręcony.
Cóż mogłem poradzić? Sunąłem dalej z przerażeniem odnotowując, że nie wszystkie samochody korzystają ze świateł mijania oraz z innych świateł. Zbratani z Południem Włosi uważają z pewnością, że słoneczne światło, jakiego działaniu zostają poddawane ich organizmy nie omija także samochodów, które emitując boski blask nie potrzebują dodatkowego wsparcia i w sposób ekologiczny rozświetlają coś, co prezenterzy radiowi całego świata niezmiennie nazywają „fatalnymi warunkami atmosferycznymi”.
I nagle: szczęście! Znak oznajmiał dobitnie, że za pięć kilometrów wędrowiec spodziewać się może bram naprawdę wytęsknionego campingu.
„Wood hauze in de rajt”
Odbiłem w prawo z SS13 i uważnie obserwując znaki informacyjne dotarłem do miejscowości Ai Pioppi, gdzie nocleg znalazłem na ponoć jednym z pierwszych włoskich campingów posiadających korzenie w latach pięćdziesiątych, kiedy powojenny świat wydawał się drżeć w posadach, a zbrojnym interwencjom wciąż nie było końca.
Uprzejmy właściciel w mało znanymi mi języku niemieckim stanowiącym odpowiedź na mój angielski usiłował mi wytłumaczyć panujące na campingu zwyczaje, przy czym dla mnie najważniejsza była zgoda na rozbicie się w drewnianej altanie usytuowanej, podobnie jak cały kompleks, u szczytu monumentalnej góry wydającej z siebie ponure odgłosy niezbyt dobrze nastrajające przemoczonego do cna turystę, jakim w istocie byłem i miałem pozostać przez jeszcze kilka dni.
Nie wiem, co bym bez tej altany zdziałał w tym zziębnięciu i przemoczeniu swoim…
Szczęśliwy zaparkowałem Yamaha, rozbiłem na podłodze namiot, rozwiesiłem rzeczy pilnie dopraszające się wysuszenia, a jako, że domagały się wszystkie, niemal nagi, precyzując: półnagi, zagotowałem wodę pod chińską zupkę mającą nadać mojemu ciału temperaturę zbliżoną do tej, jaką powinien emitować człowiek, za jakiego przecież w całej Italii pragnąłem uchodzić. Może niesłusznie.
Musiałem stwierdzić posiłkując się kilkoma naprędce przywołanymi inwektywami, że nie przygotowałem się należycie do Wyprawy przez:
a) pominięcie podczas pakowania zimowej podpinki do kurtki (membrana przeciwdeszczowa i polar to zdecydowanie za mało na Alpy) oraz zimowych rękawiczek, których zresztą nie posiadam wcale
b) kilka innych kwestii.
Miałem za to parasolkę*.
Ale przecież ja na Południe jechałem, ku słońcu, ku lazurowi Adriatyku, ku plażowym uciechom i rzymskiej gorączce!, próbowałem sam się przed sobą usprawiedliwić, a kiedy okazało się, że marnej proweniencji były to wybiegi, usprawiedliwienia przestać szukałem i zająłem się próbą konstruktywnego wyjścia z sytuacji, w jakiej się znalazłem.
Po jakiś siedemnastu sekundach rozważań, wymyśliłem: jutro jadę dalej.
I tego się trzymałem.
"Gdyby napisał to Dante"...
Ubrany w kilka podkoszulek, dwie pary letnich spodni oraz klapki zakupione z przeznaczeniem do poruszania się po kamienistym dnie Morza Jońskiego i Kreteńskiego oraz innych mórz, a teraz profanowane przez brodzenie po przyalpejskim, zalanym cieczą asfalcie, udałem się w towarzystwie parasolki w poszukiwaniu sklepu, który wg właściciela campingu, powinien znajdować się w najbliższej okolicy, a przynajmniej tak było jeszcze dnia poprzedniego.
Najbliższy sklep okazał się najdalszym, bo cóż z tego, że usytuowany kilometr od miejsca postoju, skoro miał pozostać zamkniętym do godz. 16, podobnie jak wszystkie inne sklepy. Była zaledwie 14.45.
Sjesta w Alpach?
Owszem.
Niezrażony pierwszym niepowodzeniem bardzo prędko wypatrzyłem drogowskaz do innego sklepu znajdującego się 4 km od Ai Pioppi, w Gemona del Friuli przy… nie, to nie może być prawda, pomyślałem, już po mnie, to już koniec, zstąpiłem… via Dante Alighieri.
Cóż poradzić, ruszyłem przed siebie, wodą i Alpami otoczony, sam jak palec na ulicach spływających wodą, zmarznięty, na Obczyźnie, a mimo to o piwku marzący, a właściwie o tym, co przy sporym samozaparciu mogłoby pretendować do tego zaszczytnego miana.
Oprócz piwa zakupiłem parówki w najkorzystniejszej cenie, nektarynki, pomidory i tak wyekwipowany, w niemilknącym deszczu, powróciłem do Yamaha dopraszającego się o nasmarowanie łańcucha.
„Just like a rolling stone”…
Austriackie małżeństwo z rozlokowanego obok mnie campera widząc, że mój strój jest mało adekwatny do panujących warunków oferowało mi wielki koc. W nocy okazał się błogosławieństwem, choć i podczas piwkowego wieczoru wypełnionego rozmyślaniami nad rzymskimi legionami przedzierającymi się niegdyś przez te okolice również doskonale wywiązał się ze swojej roli.
Szczyty wciąż komunikowały się między sobą toczącymi się w dół kamieniami. Ni to grzmot, ni to armatni huk. Coś pomiędzy. Dźwięk w swej intensywności przenikający każdy fibr ducha. Sprawiający, że myśli jakoś tak same kierowały się do wciąż odległego domu.
Była to bodaj najpiękniejsza noc, jaką podczas swych podróży przeżyłem…
Alpejski hardcore
Nie padało, kiedy wyruszałem dnia następnego. Ledwie między góry wjechałem, woda ponownie dała znać o sobie, woda tym bardziej uciążliwa, że podparta zaledwie 12 stopniami Celsjusza skutecznie resorbującymi ciepło, którego nie miałem pod dostatkiem...
Mimo to jechałem szczęśliwy jak nigdy. Ustaliłem prędkość na 50 km/h i do granicy w Tarvisio pozostałem jej wierny. Sama trasa na tym odcinku będącym zwieńczeniem SS13 nie była specjalnie trudna, choć nie potrafiłbym jej nazwać – nie tylko ze względu na warunki atmosferyczne – łatwą i przyjazną. I te widoki. Majestatyczne, skaliste wybrzuszenia nazywane Alpami Julijskimi na cześć Juliusza Cezara, który w swoim czasie połączył je drogą z Cesarstwem, ze szczytami skąpanymi w wydawałoby się dającej się sięgnąć ręką mgle, w istocie nieosiągalne dla uśmiechniętego motocyklisty z Polski, który w duchu obiecał sobie do nich wrócić poprzez na nie się wyspindranie.
Po zakupieniu na granicy dziesięciodniowej winiety za 4.60 euro na stacji benzynowej skierowałem się na autostradę A2. Deszcz wzmógł na sile. Wiatr jakby intensywniej przypominał o swoim istnieniu. Świat przez zalewany wodą wizjer sugerował, że poruszam się po oceanie asfaltu na głębokości peryskopowej. Samochody sprawnie pokonywały wyznaczony przez kierowców dystans. Legendarne Trans Alpy od Hondiego, jakich na autostradzie dostrzegałem najwięcej wydawały się być tu jak najbardziej na miejscu.
Niezwykły szacunek wzbudzili wyprzedzający mnie kierowcy tirów, którzy zjeżdżali na pas prawy najdalej ode mnie jak tylko było to możliwe, sprawiając, że mój taniec wywoływany podmuchem kilku ton metalu był stosunkowo łatwy do opanowania.
Siedemnaście kilometrów przed Wiedniem przestało padać, a to oznaczało, że trzysta siedemdziesiąt osiem przejechałem w deszczu.
Niebo przecięły dwie tęcze.
Jebane…
Wiadomo, jedna to w takich wypadkach za mało.
„To już chyba jest końcówa”…
Wiedeński Hostel Wombats przywitał mnie tłumem Serbów, z którymi dość szybko nawiązałem kontakt, w czym niezwykle pomocna okazała się moja latami rozbudowywana wiedza o serbskiej muzyce hip hopowej. Radość moich interlokutorów bardzo prędko sięgnęła zenitu i od tej chwili wszędzie mnie i mojego Yamaha na rękach nosili, a przed swoimi rodakami, których w tej serbskiej dzielnicy nie brakowało, obnosili się ze mną z niejaką dumą, co więcej, kiedy następnego dnia do Polski się kierowałem drogą wiodącą na Prater i autostradę na kolana padli i spoglądali za mną dopóki nie przemianowałem się w maleńki i mało istotny punkcik, jakim w istocie na mapie świata wciąż pozostaję.
Wcześniej jednak mili Serbowie zanieśli nas do Turków, którzy uraczyli mnie kebabem tak smakowitym i wyrafinowanym, którego jakość powinno oddać, co najmniej trzech nagradzanych medalami poetów, choć może i czwartemu zostałoby coś do zrobienia. Yamah przez zauroczonych nim Serbów miał być zaniesiony z honorami na najbliższą stację benzynową, jednak wymówił się skromnie odpowiednim nasyceniem oktanami. Zauważyłem jednak, że serbska atencja bardzo przypadła mu do gustu zwiększając jego ego o jakieś pięćdziesiąt centymetrów sześciennych.
I tak oto przez Bratysławę dotarłem do granicy w Zwardoniu, skąd do Krakowa było już naprawdę blisko. Zjeżdżając z krajowej, a podejrzewanej o niedzielne zasamochodowienie 52-ki na wojewódzką 948-kę popełniłem, przyznam ze wstydem, kilkanaście drobnych wykroczeń, które we Włoszech, skąd przecież wracałem, traktowane są z pogodnym uśmiechem i wchodzą w poczet najzwyklejszej po psiemu codziennej jazdy. Do domu pilno mi było i tylko to moje gówniarstwo usprawiedliwia.
Kończyła się moja Przygoda, za plecami zostawało trzy tysiące siedemset szczęśliwie przejechanych kilometrów.
A przede mną?
Cóż, tego nigdy nie mogę wiedzieć na pewno.
*Pamiętając, że trzy lata wcześniej w Wenecji niemal dokładnie o tej samej porze zaskoczył mnie obfity deszcz, postanowiłem się asekurować. I słusznie.
Komentarze : 4
LondonRider() ---)> To jest już nas dwóch planujących. A tamta woda alpejska, rzeczywiście, brr! Kraków pozdrawia!
moto-cenzor ----)> Nie traktowałem swojej wyprawy w kategoriach wyzwania, choć wiem, że ten motyw (chęć sprawdzenia swoich możliwości, etc) często w wielu przygodach się przewija. Jechałem po Starożytność i ją otrzymałem. Bagażu miałem jakieś 15-20 kg, co przy moim wzroście 176 i bardzo skromnej wadze nie było czynnikiem, który należałoby traktować ze śmiertelną powagą.
Oczywiście, niektórzy dziwili się pojemności, ale już wiem, że Yamah świetnie sprawdza się na prawie wszystkich długich trasach i jest naprawdę, a to najważniejsze, bardzo wygodny.
Przy okazji zapytałem Yamaha kto on w końcu jest, a ten sympatyczny gówniarz zajrzał sobie w narząd i pewnym głosem odparł. Mam silnik, więc jestem Yamah. Może Twoja YBR-ka miała silniczkę. :-) Pozdrawiam!
Tralala hura hura. Tak po prostu, chciałem skomentować, ale nic inteligentniejszego nie przyszło mi do głowy (a nie chciałem się powtarzać).
Fajny opis. Fajna przygoda. Co prawda nie dojechałeś na Księżyc lub chociaż na Kamczatkę ale i tak podziwiam. Bo zrobiłeś tę trasę:
- na YBR-ce, która nie jest demonem mocy ani prędkości, tym bardziej objuczona bagażem i wspinająca się na alpejskie wzniesienia,
- w pojedynkę,
- na sporej długości w deszczu.
Pozdrowienia.
PS. Sorry, ja miałem (tę) YBR-kę, Ty masz (tego)Yamaha :) Myślę, że Twój Yamah mógłby się obrazić więc prostuję, haha.
No to rzeczywiscie trafilismy na ten 'Water World' w tym samym czasie :) Na szczescie ja bylem odpowiednio przygotowany na ten potop (patrz 60kg bagazu), aczkolwiek jazda w nim nie byla czyms, co chcialbym powtórzyc :)
Juz planuje kolejna wyprawe w przyszlym roku :) Pozdrawiam z Londynu.
Archiwum
Kategorie
- Na wesoło (656)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Ogólne (80)
- Turystyka (7)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)